Author/Uploaded by Elżbieta Cherezińska
Elżbieta Cherezińska Sydonia. Słowo się rzekło ISBN Copyright © Elżbieta Cherezińska, 2023 All rights reserved Redaktor prowadzący Filip Karpow Redakcja Elżbieta Żukowska ...
Elżbieta Cherezińska Sydonia. Słowo się rzekło ISBN Copyright © Elżbieta Cherezińska, 2023 All rights reserved Redaktor prowadzący Filip Karpow Redakcja Elżbieta Żukowska Opieka redakcyjna Paulina Jeske-Choińska Tadeusz Zysk Projekt okładki Tobiasz Zysk Opracowanie mapy Mariusz Mamet Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90 [email protected] www.zysk.com.pl Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo. Pamięci wszystkich spalonych, ściętych, powieszonych, utopionych i wygnanych. Skalanych mianem służebnicy diabła. Czarownic. Osądzonych i skazanych. Kobiet myślących samodzielnie. Prolog – rok 1090 Przez ogień, przez wodę Stary Kołobrzeg, rok 1090 Z początku stos nie chciał się palić, ogień trzeba było zachęcać. Zgromadzeni niepewnie spoglądali po sobie, w spojrzeniach spod kapturów i chust czaiły się pytania, a odpowiadał im lęk. Do stosu przystawiono kolejne smolne pochodnie i płomień z nich leniwie przepełzł na starannie ułożone drewno, liznął gałęzie wysuszonego jałowca, prześlizgnął się po warstwie mchu i jakby wsiąkł w niego, zostawiając po sobie tylko maźnięcie dymiącego żaru. Śledziły go setki oczu i teraz w te oczy zajrzał żywy strach. Przez chwilę zdawało się, że całe powietrze na Wyspie Solnej, wokół ceremonialnego stosu i ponad jaśniejącą na jego szczycie postacią, wessał nieznany wir. — Ogień nie chce… — szepnął ktoś z tłumu; powiedział to, co widzieli wszyscy. I w tej właśnie chwili, tak zapamiętali to zgromadzeni i tak opowiadali później przez lata, ogień dosłownie buchnął spod mchu, obejmując stos żywym płomieniem. — A-aa, a-aa, a-aa! — radośnie zawołali ludzie. — Przez ogień — przez płomienie — przez żar! — donośny i głęboki głos pierwszego kapłana zaczął pogrzebową pieśń. — Przez ogień — przez płomienie — przez żar — z tych mar! — podjął ją drugi. — Przez ogień — przez płomienie — przez żar — z tych mar — w bogów czar! — zaintonował trzeci i żałobnicy odpowiedzieli: — A-aa, a-aa, a-aa! Rozległ się dźwięk piszczałek i bębnów, tancerki i tancerze niecierpliwie czekający na swą kolej przez cały długi, majowy wieczór, ruszyli w taniec, korowodem, pobrzękując dzwonkami zawieszonymi na nadgarstkach rąk i kostkach nóg. — A-aa, a-aa, a-aa! — radosna pieśń pogrzebowego stosu wznosiła się, jak dym. Oto kończy się czas opłakiwania śmierci, a zaczyna radość z połączenia duszy zmarłego z przodkami i bogami. — A-aa, a-aa, a-aa! Oto na oczach zebranych spopiela się ten, który tyle lat służył im wiernie, pośrednicząc między ludźmi a Trzygłowem, składając ofiary i przynosząc przychylność Najwyższego. — Nie będzie już takiego jak on! — zakrzyknął Jarych, pierwszy kapłan, a jego głos brzmiał niczym przetaczający się grzmot. Ludzie patrzyli na Jarycha z podziwem i czcią, ich wzrok mówił: od dzisiaj kapłanem będziesz ty i to nam wystarczy. Ale ceremonia trwała i trzeba było wypowiedzieć wszystkie należne słowa. — Nie będzie drugiego takiego jak Strosz! — zawołał drugi kapłan i pokłonił się przed stosem. Konstrukcja była wysoka, ogień płonął raźno i doszedł już do warstwy wyłożonej gałęziami świętego cisu, ale wciąż jeszcze nie tknął ciała zmarłego. — Niech jego imię krąży między bogami! — dopełnił trzeci z kapłanów i płomienie wreszcie dotarły do ciała. Tłum wziął to za dobrą wróżbę, bo i taką było. Żywiczna woń cisu przez chwilę kryła swąd palonego ciała. — A-aa, a-aa, a-aa! Tancerze przedarli się przez tłum, ludzie odsuwali się od stosu niechętnie, ale posłusznie, bo patrzył na nich Jarych, ich nowy kapłan, a przez jego oczy mógł już spoglądać sam Trzygłów. — A-aa, a-aa, a-aa! Na podwyższeniu od strony głowy nieboszczyka została już tylko książęca rodzina: Bork i jego siostry: starsza Damroka i młodsza Sambora. Byli także rodziną zmarłego Strosza. W rodzie Borków tak było od lat — gałąź książęca i kapłańska niczym dwa pnie z jednego korzenia. Jarych, który po Stroszu został pierwszym kapłanem, był wszakże prawnukiem zmarłego. Bork miał na skroniach książęcy diadem z jednym tylko, ciemnym bursztynem nad czołem. Skromny, nie dlatego, że w jego skrzyniach nie było zacniejszych, lecz by pokazać, że dzisiaj, w Kołobrzegu, na Wyspie Solnej, najważniejszy jest spopielający się Strosz. Jego stryjeczny pradziad. — Żył tak długo, jakby śmierć zestarzała się przed nim — powiedział do sióstr, nie przestając wpatrywać się w płonący stos. — Był wolny — odpowiedziała Damroka. — Bo już nie było nikogo, kto by pamiętał jego młodość. — Nawet jego pierwszej starości nie pamiętali żywi — odpowiedziała Sambora, również nie poruszając głową. — Farbował włosy od pięćdziesięciu lat — dorzuciła Damroka, a Bork parsknął cichym śmiechem. — Korą dębu. Wiem, co mówię — potwierdziła. — I pomyśleć, że to miał być mój stos — wyszeptała Sambora. Rude włosy starannie ukryła pod kapturem, a jej twarz zdobiły żałobne malunki. Rzędy czarnych kropek wiły się, niczym strumienie łez, od kącików oczu, do ust i z ust, podwójnym szeregiem w dół brody. — W życiu — stanowczo powiedział Bork. — Nie było takiej siły, żebyśmy spełnili jego zachciankę. Przez chwilę rodzeństwo milczało, wsłuchując się w dzwonki tancerzy, w przeciągłe, powtarzane a-aa, a-aa, a-aa!, ulegając czarowi chwili. Oto dzieje się historia, a oni są jej częścią: zmarł wielki Strosz z rodu Bork. Przeżywszy